Amerykańską szkole znamy wszyscy –z filmów produkowanych tamże- otwarta, przyjazna, nowoczesna,wielonarodowościową. I tak jest faktycznie. Pierwsze, co uderza po przekroczeniu progu szkoły to uczniowie: biali, czarni, bardzo czarni, czekoladowi, kawa z mlekiem, śniadzi (tylko w Polsce wydaje się, ze Murzyn=kolor czarny. Tutaj w USA, to cala gama kolorystyczna: czekolada, brąz, czerń,czasem nawet z nutka granatu. Tak granatu) Wracając do uczniów–to nie tylko Murzyni, Azjaci–to będzie najlepsze określenie tej gamy kolorystycznej dla rasy zółtej. Słowem barwny tłum, bo do koloru skory dodać należy ubiór. Nie obowiązują tutaj (oczywiście w szkole publicznej) żadne mundurki ani namiastki mundurków. Każdy chodzi ubrany w tym, co lubi. Nie spotkałam jednak kusych spódniczek czy odsłoniętych brzuchów (co prawda, syn twierdzi, ze jeszcze nie). Nie ma zmiany butów, jedynie sportowe obowiązują na zajęciach wf. Szatni tez nie ma, tylko szafki z kodem (kupujesz kłódkę i już masz kod), w których mieści się wszystko: począwszy od książek, poprzez strój gimnastyczny, buty sportowe i inne ważne dla nastolatka rzeczy.
By odnaleźć się w amerykańskiej szkole średniej trzeba poznać tutejszy system szkolny. Dzieci rozpoczynają naukę od [i]kindergarden[/i]–naszej polskiej “zerówki” w wieku 5 lat, potem jest pięcioklasowa Elementary School, potem trzyletnia Junior High School, aż wreszcie czteroletnie High School, potem oczywiście college. Ale to już inna historia.
W High School jest cztery roczniki i każdy z nich ma swoja nazwę. Pierwszoroczni to [i]freshman,[/i] drugoroczni – [i]sophmore[/i], trzecioroczni – junior i ostatnia klasa, czwarta- senior. Ukończenie każdej klasy jest poświadczone tzw. [i]report card[/i]. Wygląda jak wynik naszego sprawdzianu szóstoklasisty czy testu gimnazjalnego. Nie ma świadectw w ukończenia klasy w naszym rozumieniu.
W mojej szkole-mojej przez pryzmat uczęszczającego tam dziecka-jest 4 tys. uczniów. Nie wiem, ile jest klas, bowiem pojecie klasy dotyczy zupełnie innej rzeczy. Klasa jest równoznaczna z obranym przedmiotem :[i]math class, English class, gym class[/i].
Nie funkcjonuje również w charakterze zespołu uczniów. Jest, co prawda, nauczyciel, który ma pod opieka grupę uczniów, spotyka się z nim w wyznaczonym pokoju, na początku roku szkolnego przed lekcjami, ale polskiego typu godzin wychowawczych nie ma. Natomiast na poszczególnych przedmiotach, czyli w obranych klasach, spotykamy zespoły uczniowskie, różne dla poszczególnych przedmiotów. I tak z innym zespołem pracujemy na historii, z innym na angielskim, z innym na hiszpańskim, z innym na matematyce, biologii, zajęciach muzycznych z gitary, wf-ie, itp.
Podręczniki szkolne. Nikt tutaj nie kupuje książek, może jakieś dodatkowe ćwiczenia. Książki wypożycza się na początku roku szkolnego i oddaje na koniec. Nikt tez nie sprawdza zeszytów-są to twoje osobiste zapiski ucznia. Zadania domowe oddaje się
na kartkach A4 lub większych, jeśli są to tzw. projekty wymagające korzystania z kilku źródeł, oczywiście poza podręcznikowych.
Ocenianie-to jest dopiero świetna sprawa. Amerykański rok szkolny dzieli się na 2 semestry, a każdy semestr na 3 okresy (średnio po 6 tygodni każdy). Nauczyciel każdego przedmiotu ustala z uczniami zakres wymagań i składowe oceny. Są to: wyniki testów (sprawdzianów), prace domowe, projekty, aktywność i obecność na zajęciach. Nikt tez nie przepytuje uczniów na środku. Owszem, rozwiązuje uczniowie zadania matematyczne, chemiczne przy tablicy, ale w ten sposób zbiera się punkty za aktywność.
Na zakończenie każdego okresu uczniowie piszą testy sprawdzające. One stanowią lwią cześć oceny z przedmiotu. Oceny wyrażone są punktami, od 0-100, czyli minimum do maksimum. Zaliczenie testu to wynik rzędu 65 punktów
.
Naturalnie każda szkoła ma swoja autonomie. Inaczej organizacja roku szkolnego i pracy w szkole może to wyglądać z perspektywy szkoły w Teksasie, Arizonie czy Vermont.
Dowóz uczniów zapewniają żółte busy. Codzienne dowożą do szkol i odwożą z nich uczniów spoza granic miasteczka. W dużych miastach, uczniowie High School natomiast otrzymują bilety (coś na kształt znanych mi z Polski miesięcznych) na dojazd do szkoły zwykłymi autobusami kursowymi. Maluchy jeżdżą szkolnymi busami bądź są odwożone czy doprowadzane przez rodziców czy opiekunów.
Z perspektywy rodzica-amerykańska szkoła jest tania. Ponoszę jedynie koszt dodatkowego zeszytu ćwiczeń z matematyki, T-shirtu na wf, kompletu ołówków, kilku długopisów, segregatora na wpinane kartki jako zeszytu na wszystkie przedmioty, plecaka. Zamyka się to w cenie 100-120 $. Na rok!
Inna sprawa, gdy dziecko bierze udział w zajęciach pozalekcyjnych, sportowych, kółkach zainteresowań. Przynależność doń jest płatna. Opłaty pokrywają koszt materiałów plastycznych
czy stroju sportowego z nazwiskiem ucznia.
Amerykańska szkoła budzi moje niekłamane zainteresowanie. To zapewne dewiacja zawodowa, ale...
Poznaję ją przez mojego syna, który skutecznie burzy moje stereotypy na jej temat. Pomijam fakt poziomu prywatnych i publicznych szkol. Osobiście dla mnie poziom szkoły jest wypadkowa możliwości uczniów i chęci nauczycieli.
Tutaj, w USA, uderza koloryt szkoły- nie, absolutnie w sensie ubrań uczniów, a w sensie koloru skory. Taki swoisty szkolny melanż. O to trudno w polskiej, co tu dużo mówić, białej szkole. To jedna sprawa, druga - język. Nie wszystkie bowiem dzieciaki, które podejmują naukę w amerykańskiej szkole biegle mówią po angielsku, czy nawet na tyle biegle by spokojnie dawać sobie rade z nauka. Zatem na szczeblu każdego poziomu szkoły (Elementary School, Junior High School, High School) funkcjonują klasy wspomagające naukę języka angielskiego tzw. ESL Class czyli English as a Second Language. Przeznaczone są one dla tych wszystkich, którzy nie bardzo czuja się w angielskim, nie jest on ich ojczystym językiem. Klasy ESL są w rożnym stopniu zaawansowane, a przejście z jednego poziomu na drugi wymaga egzaminu z pisania, czytania, mówienia, rozumienia i gramatyki (no, może nie w tej kolejności). Niektórym dzieciakom nauka w klasach ESL zabiera rok, innym i cztery lata to zbyt mało na biegle opanowanie języka. Wszystko zależy od predyspozycji dziecka, warunków domowych (bo jeśli rodzice, sąsiedzi mówią tylko w swoim ojczystym języku-po polsku, hiszpańsku itp, to dziecko spotyka się z angielskim tylko w szkole i w zasadzie nigdzie więcej go nie praktykuje), rówieśników i wreszcie wieku dziecka-młodszym język wchodzi lepiej, nie obawiają się, ze ktoś ich poprawia, nie robią z tego sprawy.
Patrząc przez pryzmat mojego ucznia-widzę, jak świetnie radzą sobie polskie dzieciaki w amerykańskiej szkole. Syn, absolwent polskiego gimnazjum, rozpoczął naukę od drugiej klasy high school. Przez pierwszy semestr język angielski był problemem, nie tyle rozumienie, ile mówienie. Ta cześć nastręczała największe trudności, mimo zaawansowanych korków w Polsce.
Teraz, kiedy kończy klasę trzecią słychać, ze jest obcokrajowcem, bo zdradza go akcent. Wyniki w nauce natomiast osiąga znacznie lepsze niż inni jego amerykańscy koledzy.