I juz wylazlo to dziadostwo.
Poison ivy. Trujacy bluszcz. To obok toksycznego/trujacego debu (poison oak) roslinne niebezpieczenstwo, ktore panoszy sie w moich okolicach. To tez przyczyna, ze wedrowki po lasach poza wyznaczonymi szlakami moga byc bolesne.
Bluszcz paralizuje swoim oleistym sokiem. Potem wywoluje opuchlizne i bol. Pokrzywa przy nim to laskotanie, przyjemnosc (o ile sadyste mozna posiadzic o delikatne pieszczotki...)
Spotkanie z tym gagatkiem, bluszczem sie znaczy nie sadysta, objawia sie delikatnymi prazkami na skorze, a potem jest juz tylko gorzej. Prazki traca na delikatnosci, puchna, bola, wypelniaja sie plynem surwiczym. I bola, i pieka , i bola, i pieka.
Oczywiscie jest na to antidotum - kremy blokery, ktorych uzycie przyhamowuje na moment dzialanie porazajacego soku rosliny. Doslownie na moment.
Przez caly okres wegetacyjny, kiedy bluszcz wciska sie w w rabatki, paralizuje sie goscia wrzatkiem. Pomaga.
Stosuje sie tez nan chemie - opryski, zeby nie rozprzestrzenial sie i tym samym nie niszczyl wszystkiego, co spotyka na swojej drodze. Oplata sie bowiem o drzewa i pasozytuje, az drewo uschnie. A on idzie sobie dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz