To nie o kieszeni mowa.
To te pelzajace dziady.
Nienawidze tego gadostwa. Nie i juz. Sa obrzydliwe i sie ich najzyczajniej w swiecie boje. To nic, ze niejadowite. A w przypadku owadow i drobnych gryzni fruwajacych i walesajacych sie w poblizu domku nawet pozyteczne.
Okropne.
Tak, to fobia. Ofidiofobia sie nazywa. Trudno, trzeba z nia zyc. Oswoic po prostu i koniec.
Co nie zmienia faktu, ze kiedy zobaczylam, ze w poblize domku wprowadzil sie syczacy (nazwe skubnelam od Kartka) ropoczelam polowanie.
Unikalam lazikowanie po trawie w klapkach. Uwaznie wygladalam za drzwi, czy nie lezy bykiem przy wejsciu do domu i nie piesci swoich kosci na sloneczku. Do sznurkow z praniem chadzalam okrezna droga. Na widok patykow wzdrygalam sie. Wariacja.
Zauwazylam go dwukrotnie. W resztkach konwaliowych lisci i na chodniku w poblizu domu. Grzal sie w sloncu, dran.
Sztychowka stala w pogotowiu. Dziabne nia dziada, pomyslam.
Szukalam tez oparcia i pomocy u Steve’a. Kosiarza.
Powiedziec o nim kawal chlopa to jak przyrownac piesc do nosa. Nietrafione. Jest ogromny. Do tego facet. I podczas koszenia nosi wysokie, ciezkie buty (wiadomo bhp i te sprawy). Co mu zalezy: wystarczy drepnac na gada i po nim.
Ale to uluda. Moja co do Steve’a.
Kiedy wyluszczylam mu sprawe o wezu on tylko popatrzyl na mnie smutnym wzrokiem i przyznal sie bez bicia, ze on dla mnie wszystko, lacznie z kawalkiem nieba itp… ale weze i pajaki zebym sobie odpuscila w jego wydaniu, bo on sie ich boi.
Steve. 200kg zywej wagi i 2 metry wzrostu. Boi sie takiego krotkiego, niejadowitego, niemalze przyjacielskiego... (friendly z angielska lepiej to chyba oddaje, znaczeniowo to samo, wiem, ale jakos tak brzmiaco mi lezy).
Co za swiat. Nie mam co liczyc na jego pomoc. Coz mam go narazac na stress.
Pomogla nam technika. Kiedy Steve dopieszczal trawniki dokaszarka, podkaszarka czy jakkolwiek nazywa sie ten typ kosiarki, poprosilam, zeby tez rozprawil sie z pozostalosciami po konwaliach.
Ku mojemu zaskoczeniu odkrylam truposza weza. Dobrze mu tak!
Kto jednak truchlo uprzatnie?
Steve wpadl na pomysl, ze uzyje blower’a czyli wydmuchamy goscia z grzadki.
Jak pomyslal, tak zrobil, zanim zdazylam zaprotestowac, ale trup wyladowal pod tarasem. Przy tej temperaturze, to tylko kwestia czasu, kiedy zacznie smierdziec. Trzeba dziada pogrzebac.
I kto to zrobi?
Zalozylam gumofilce.
- Po co Cie te buty? Gdziesz idziesz? – zapytala sasiadka widzac w upalne poludnie kolorwe gumiaczki na moich nogach.
Nie ma co robic, tylko spacerowac, kiedy ja walcze z wezami.
Kiedy jednak zobaczyla, ze wyciagam z garazu lopate do sniegu i grabie to juz wolala swojego malzonka. Pomyslala zapewne, ze tak mnie skutecznie przygrzalo, ze trzeba wezwac posilki.
A ja mialam widzow.
Steve z blower’ em na plecach. Rece zalozone na piersiach, w rozkroku.
Virginia, sasiadka, probujaca wcisnac sie w najblizsze drzewo przy tarasie i sasiad, maz Virginii, zasapany John, ktory pedzil na ratunek. Czy moze na widowisko?
Przystapilam do dziela. Spod tarasu wyciagnelam grabiami to, co z weza zostalo, wsunelam na lopate od sniegu. Ide. Kiedy ruszylam to sasiedzi zobaczyli przyczyne zamieszania, a jeden wielki rechot wydobyl sie z gardelek.
Jasne, fajnie sie smiac, kiedy ja tu walcze na smierc i zycie.
- Gdzie z tym idziesz? – padlo
- Do lasu. Przed siebie. Daleko.
- I tak chcesz paradowac po osiedlu? – zapytala Virginia
Musialam wygladac zabawnie w gumowcach, z lopata do sniegu wyciagnieta przed siebie na dlugosc ramion w temp. 100 F.
John bez slowa podszedl do Steve'a, wyciagnal mu robocze rekawice zza paska. Potem podszedl do mojej lopaty, wzial weza za fraki to znaczy za skore. Odwrocil sie i wcisnal Steve'owi w reke sztychowke. Oddalili sie na z gory zaplanowane pozycje. Zaplanowane przez Johna.
Wcale mu nie zycze lekkiej ziemi. Temu wezu sie znaczy. Brrr
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz